Header

24 lutego 2013

Pay per safety

No i Saleta wlał Gołocie, w walce dwóch bokserskich emerytów. Chociaż jak walka dziadków to ona nie wyglądała, bardziej jak fragment „Rocky’ego”. Obaj zainkasowali porządną ilość ciosów, Andrew pomylił kroki z „Tańca z Gwiazdami”, padł na glebę i po walce. Na koniec dostali po pucharku i wypchanej kopercie, do odbioru u pani Krysi w okienku. Wszystko to za pieniądze nazbierane z smsów po 40 złotych. A Vettelowi tytułu nikt nie sponsorował smsowo, bo nikt by na to nie poszedł. „Jeśli chcesz obejrzeć wyścig, wyślij sms o treści GUMA pod 9031 za jedyne 50 PLN z VAT”. Nie przejdzie.

To, że Polsat dziaduje wiadomo nie od dziś. Wszystko zaczęło się od kosmicznie długich przerw reklamowych w tak zwanym „prime time”, czyli czasie największej oglądalności. Później, kiedy okazało się, że taki przerywnik w trakcie filmowej strzelaniny jest idealną opcją na wyskoczenie do kibelka, ewentualnie kuchni, telewizyjne cwaniaczki zaczęły pogłaśniać reklamy. Do tego stopnia, że siedząc na klozecie idealnie słyszeliśmy o zaletach nowego, super miękkiego papieru toaletowego i robiło nam się przykro, kiedy braliśmy do ręki naszego szaraka z makulatury. Na szczęście psy ogrodnika z jakiejśtam rady od telewizji wzięli się za to i ustawowo ograniczyli Polsatowską samowolkę. Obłęd dymania widza się skończył? Gdzie tam, wystarczyło tylko zaczerpnąć wzorce z zachodu, a właściwie zza oceanu i teraz każda mocniej wypromowana walka bokserska (albo mma) jest nadawana w systemie pay per view, czyli pacz i płać. Chociaż to akurat ma swoje dobre strony, bo wpływa na integrację narodu. Całe sąsiedztwo zrzuca się na cztery dyszki dla posiadacza największej plazmy w okolicy, ten wykupuje usługę i w dniu walki zwala mu się cała wesoła gromadka składkowiczów, z torbami pełnymi piwa, wódki, chipsów i innego prowiantu. Inną opcją jest wybranie się do pubu, w którym uskutecznia się to samo co powyżej, z tą różnicą, że nie trzeba sprzątać. Tak więc fakt, że Polsat jest łakomy na kasę po raz pierwszy zaowocował czymś pozytywnym – zacieśnia przyjaźnie sąsiedzkie. Jednak zastanawia mnie fakt, dlaczego ludzie są skłonni bulić za oglądanie mordobicia, a za oglądanie wyścigów już nie.

Czyżby chodziło o naszą odwieczną miłość do oglądania brutalnych widowisk? Od wieków ludzie uwielbiali patrzeć na gladiatorów walczących pośród lwów i tygrysów, kiedy to przegrany stawał się kolacją tych przerośniętych kociaków. „Chleba i igrzysk”, to wszystko czego nam trzeba. Kiedyś wyścigi rydwanów budziły nawet więcej emocji niż dwóch facetów starających się nawzajem ponadziewać na dzidy dlatego, bo były bardziej brutalne. Kierowcy (?) spychali się z trasy, rozwalali sobie koła wystającymi ostrzami, przegrani spadali pod kopyta rozpędzonych rumaków, najczęściej ginęli a jak nie, to do lwów. Początkowo Formuła 1 miała w sobie coś ze starożytnych wyścigów. Za kierownicą siadali faceci ze stalowymi jajami, które były ich jedyną ochroną w razie wypadku. Pędzili na złamanie karku w czymś, co z pewnością nie było przystosowane do pędzenia, moc silnika kompletnie nie była odpowiednia do ówczesnej wiedzy na temat bezpieczeństwa. Było widać tego efekty, każdy wypadek kończył się śmiercią dżentelmena z nadmiarem gotówki. Miało to pewien romantyczny urok i z pewnością przyciągało publiczność.

Obecnie, za kierownicą przypominającą przerośnięty pad od Xboxa, zasiadają młode chłopaczki o posturze karzełków. Chronieni są przez super wytrzymały monocoque, który nie ma prawa się odkształcić, mają kaski chroniące ich próżne główki, kostiumy ognioodporne, które zadbają o brak przypalenizny w razie pożaru. Raczej mało mają wspólnego z dawnymi kierowcami, ale i obecne bolidy mało maja wspólnego z dawnymi maszynami. Kiedyś grawitacja była po prostu silą, działającą na wszystkich jednakowo, dziś im bolid jedzie szybciej, tym bardziej jest przyciągany do asfaltu. A potrafi pędzić szybko. Naprawdę szybko. Tak szybko, że to docisk aerodynamiczny w największej mierze utrzymuje ich na torze. Wystarczy, że coś pójdzie nie tak i lecą w powietrze, jak Webber w Walencji, a to czy przeżyją zależy tylko i wyłącznie od tych wszystkich systemów bezpieczeństwa, na które wielu narzeka. Mówią, że to ciągłe „ugrzecznianie” wyścigów zabija rywalizację i widowisko. Może i tak, ale co by było, gdyby w trakcie przedsezonowych treningów Hamilton nie był opakowany w węglową skorupkę? Chodzi mi o ten wypadek, kiedy wysiadły mu hamulce i wjechał w bandę jadąc prawie 200km/h. Niechybnie zginąłby jak Senna. 


Uważam, że to dobrze, że wraz z postępem technologicznym zwiększają się jednocześnie osiągi i bezpieczeństwo. Wypadki były, są i będą częścią motosportu, tego nie da się wyeliminować. Stąd, zawsze obecne będzie ryzyko, kierowca obawiający się wypadku nigdy nie wygra wyścigu. W trakcie kariery musi skutecznie zagłuszać głos z tyłu głowy, mówiący mu „co będzie jeśli…”. Ci, którzy uważają, że obecny sport motorowy jest za bardzo bezpieczny, niech obejrzą sobie Moto GP albo to, co się wczoraj stało podczas wyścigu NASCAR. A jak chcą oglądać trupy, to do woja i do Iraku, czy innego Afganistanu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz