Header

17 sierpnia 2013

Przyczyną wypadku było…

Wypadki na drogach zaczęły się w czasach, kiedy chłopi wyjechali z szop swoimi wozami zaprzęgniętymi w konie albo osły. Wypadki zdarzają się także w dzisiejszych czasach i śmiem twierdzić, że w przyszłości także będą nieodłącznym elementem poruszania się po drogach. Tak naprawdę mechanizm powstawania „dzwona” nie zmienił się na przestrzeni wieków i od zawsze na samym początku pojawia się jakaś przyczyna, która z kolei nie zmieniła się od kiedy wąsaty przeskoczył przez płot.


Znacie ten obraz: policjant w pełnym rynsztunku relacjonuje z miejsca wypadku cały ciąg zdarzeń, który doprowadził do tego, że kierujący Fiatem Mareą wpadł w poślizg, uderzył w krawężnik, dachował, zahaczył o Renault Clio, zapalił się, wbił w samochód pełen harcerzy i eksplodował, w wyniku czego śmierć poniosło tyle ludzi, ile zamieszkuje średniej wielkości kraj afrykański. Tu najczęściej pojawia się moje ulubione zdanie: „Przyczyną wypadku było niedostosowanie prędkości do warunków panujących na drodze”. Taaaa, jasne. Po co się wysilać i dochodzić prawdziwej przyczyny, skoro to magiczne stwierdzenie załatwia wszystko? Może akurat w tym miejscu była dziura i wjechanie w nią zaowocowało wyrwaniem kierownicy z rąk? Może koleina była tak głęboka, że rzuciło samochodem? Może zakręt był źle wyprofilowany i zaczęło go wynosić? Najłatwiej powiedzieć, że jakby jechał wolniej to nic by się nie stało, a jak w tym samym miejscu sytuacja będzie się powtarzać to postawi się tam fotoradar i jeszcze będziemy zarabiać kasę. Tylko, że wygląda to jak usuwanie smrodu z kupy przez przykrywanie go wiankiem ze stokrotek, zamiast po prostu usunąć przyczynę.

W tym miejscu pojawia się problem. Jeśli za przyczynę wypadku uzna się zły stan drogi, to jak myślicie, kto będzie winny i kto będzie musiał wypłacić odszkodowanie ofiarom? Oczywiście zarządca drogi, a na to nie można sobie pozwolić. Najłatwiej jest doić kierowców, przecież tylko oni odpowiadają za wypadki i niech płacą ogromne składki ubezpieczeniowe. Niestety, to może doprowadzić do kuriozalnej sytuacji: infrastruktura drogowa zostanie kompletnie zaniedbana. W zimie nie zobaczymy pługo-solarek fundujących rosta na progach i z mozołem odgarniających śnieg zalegający na ulicach. Po co, jeśli to kierowca ma się dostosowywać do warunków? Dziur też nikt nie będzie łatał, a jeśli ktoś urwie koło to powie mu się, że jakby jechał wolniej to nic by się nie stało. Zakręty będą śliskie i tak wyprofilowane, że każda próba przejechania przez nie z prędkością większą niż 0,5km/h spowoduje śmierć w wyniku rozerwania na przydrożnym drzewie. Jeśli nic się nie zmieni, tak właśnie będzie wyglądać Polska za kilkanaście lat.

Sposób na uniknięcie takiego ulicznego kabaretu jest jeden: zacząć nazywać rzeczy po imieniu. Wypadek nie jest spowodowany jedną przyczyną, zawsze musi nałożyć się kilka czynników doprowadzających do nieszczęśliwego zdarzenia. Jednym z tych czynników, w 95% wypadków, jest zły stan infrastruktury i trzeba to głośno powiedzieć. W pozostałych 5% przypadków udział biorą kompletne niedojdy, które potrafią rozciąć łuk brwiowy o szafkę i złamać rękę spadając z łóżka w trakcie snu. Nimi nie będę się zajmował, skupię się na większości. Z tego powodu powinno się mówić, że „przyczyną wypadku był zły stan drogi” i niech płaci zarządca. Wtedy może zacznie dbać o podległe mu ulice i doprowadzi je do takiego stanu, że Niemiec płakał jak wyjeżdżał. To będzie jedyny sposób na wymiganie się od wypłat odszkodowań. Proste prawda? Ciekawe dlaczego nikt wcześniej na to nie wpadł, a jeśli już, to dlaczego schował ten pomysł głęboko w szufladzie?

Teraz czekam, aż po kolejnych wyborach zadzwoni do mnie nowy premier i zaproponuje mi stanowisko Ministra Infrastruktury, Sławek – bój się. Prawdopodobnie dostanę też Pokojową Nagrodę Nobla, za uratowanie setek tysięcy żyć, które zasiliłyby liczniki na „czarnych punktach”. W końcu będziemy mieli najbezpieczniejsze drogi na świecie i będziemy podróżowali szybko i komfortowo. Ach, piękna wizja, szkoda tylko, że nierealna.

10 komentarzy:

  1. Niestety, żeby liczyć na poprawę jakości polskich dróg, to trzeba czekać na wielkie imprezy w naszym kraju pokroju Euro. A to i tak nie załatwi sprawy, bo co chwilę pojawia się artykuł o tym, że zakończono budowę kolejnego odcinka drogi a on już jest dziurawy. Strach wychodzić na ulicę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wydaje mi się, że właśnie kluczowymi czynnikami są zły stan techniczny zarówno samochodów jak i dróg. Dopóki tego nie wyeliminujemy nie ma co za specjalnie myśleć o drastycznym spadku zdarzeń drogowych.

    OdpowiedzUsuń
  3. I ten rozbrajający tekst "..nie dostosował prędkości do warunków panujących na drodze"

    OdpowiedzUsuń
  4. Niestety takie są polskie realia i obawiam się że szybko się to nie zmieni. U nas konczą jeden odcinek drogi a ten wczesniej ukonczony jest juz do remontu. U nas zamiast budowac i remontowac drogi stawia sie fotoradary, prowadzi sie akcje spoleczne zwolnij, gdzie nie ma drog, najlepiej jechac przez Polske 50 km/h.

    OdpowiedzUsuń