Pewnie znacie to tytułowe powiedzonko dość dobrze. Szczególnie jeśli jesteście dziećmi, rodzice chuchają i dmuchają, żeby tylko coś się Wam nie stało, czegoś Wam nie brakowało i żeby było Wam jak najlepiej. Babcie wmuszają tony pierogów do zjedzenia „bo tak mizernie wyglądacie”, co akurat nie jest takie złe, bo babcine pierogi są mistrzowskie i nawet Gesslerowa nie ma lepszych w swoich knajpach. Mamusia dba o ciepły ubiorek, bo zimno na dworze i grypa panuje, tatuś załatwi każdy kawałek druta czy inny karton, jaki potrzebujecie na technikę do szkoły. Jeśli jednak, nie daj Boże, rozchorujecie się, to wszyscy będą koło Was skakać, a to z chusteczką, a to z syropkiem. Żyć nie umierać. Jednak z wiekiem, taka troska zaczyna być uciążliwa. Szczególnie w okresie dojrzewania, kiedy „jestem już dorosły i potrafię sam o siebie zadbać”. Zaczyna pojawiać się wyraźnie rozgraniczenie dwóch typów ludzi: jedni starają się radzić sobie samemu, prosić o pomoc tylko kiedy naprawdę jest potrzebna i nie wykorzystują innych. Fachowo nazywa się ich samodzielnymi. Ci drudzy ciągle o coś proszą innych, wykorzystują całe otoczenie i z niczym sobie nie radzą. Fachowo nazywa się ich pierdołami bądź pasożytami.
Kiedy stajemy się samodzielni, zaczyna nas drażnić kiedy za często inni chcą dla nas dobrze. Niestety, nie ma lekko i z każdej strony słyszymy co tu można zrobić „by żyło się lepiej”. Wydawałoby się, że najwięcej usprawnień można wdrożyć w transport samochodowy i bezpieczeństwo na drogach, tak przynajmniej można wywnioskować oglądając telewizję, czytając gazety albo inne internety i słuchając radia. Minister Transportu, Minister Infrastruktury, Inspekcja Transportu Drogowego i Policja mają miliardy pomysłów na poprawienie jakości życia kierowców i zapewnienie im spokoju jak przy maminym fartuszku. Nawet Serdak, na swoim blogu, zajął się szukaniem rozwiązań służących poprawie bezpieczeństwa na drogach. Z szacunku do konkurencji, zacznę od niego.
W swoim świątecznym wpisie, Michał nie dość, że dokonał wnikliwej analizy przyczyn wypadków w Polsce, to jeszcze znalazł idealne rozwiązanie, które zapewni sprawny transport i całkowicie zapobiegnie drogowej śmierci. Co więcej, wbrew powszechnie panującym trendom obniżania dozwolonej prędkości, zaproponował montowanie znaków „prędkość minimalna”. Po krótce, chodziło mu o to, że wjeżdżamy w ciężarówki i rozjeżdżamy małe dzieci z kotkami tylko dlatego, bo nie uważamy podczas prowadzenia. Wypadków nie będzie tylko jeśli w ciągu całej podróży zachowamy maksimum uwagi i skupienia, prawie jak na maturze z matematyki, a największe skupienie mamy przy zapieprzaniu po górskich serpentynach, płynnie składając się z zakrętu w zakręt. Podobno na poparcie swojej tezy robił jakieś badania, wywiady, testy, po szczegóły odsyłam na flatout.com.pl. Przyczyna może i prawdziwa, jednak sposób na utrzymanie skupienia beznadziejny.
Kiedy jadę z punktu A do punktu B, najczęściej jak najszybciej chcę znaleźć się u celu. Jazda codzienna, taka „po coś”, jest nudna i nie ma prawa, żeby dostarczała przyjemności. Jako przykład weźmy prosty wyjazd na zakupy do hipermarketu, ewentualnie do biedry po nachosy, tak w środku tygodnia, bo jak w niedzielę to się Bozia obraża i ksiądz nie przychodzi po kolędzie, i później sąsiedzi gadają. Jadę, bo muszę zrobić zakupy, sama wizja łażenia pośród półek z bigosem w słoiku, albo papierem toaletowym jest przygnębiająca. Wracać z zakupów też trzeba jak najszybciej, bo mrożonki się rozmrożą, jajka zepsują a smalec roztopi. Teraz wyobraźcie sobie, że macie jechać na te zakupy krętą, górską drogą, minimalnie 80km/h. Po przyjeździe do marketu jesteście jedną wielką plamą potu, z żyłami na czole wielkości bicka Hardkorowego Koksa. Nawet najlepsza Rexona nie pomoże, więc w każdym Tesko będzie śmierdzieć jak na głównym we Wrocławiu przed remontem. Powrót z zakupami tą samą drogą stworzy w bagażniku cudowną mieszaninę jajek, lodów, śledzi i domestosu, które podczas lądowania w Waszym wózku zakupowym miały inny stan skupienia. Cudowna wizja.
Może chodziło mu o transport „transwojewódzki”? Możliwe, ale i w tym przypadku to nienajlepsze rozwiązanie. Pierwszy przypadek tłumaczyłem na przykładzie, więc tu zrobię podobnie. Weźmy coroczny wyjazd przeciętnej, polskiej rodziny nad morze, taki o którym pisałem tu. Niech mają dajmy na to 400 kilometrów do pokonania. Jadąc autostradą zrobią to w 3- 4 godzinki wliczając postoje na siku. Jadąc ciągle po zakrętach z prędkością minimalną 80km/h, zrobią to w 2 dni, wliczając postoje na wymiotowanie. Na siku nie trzeba się zatrzymywać, ponieważ większość wchłoną siedzenia. Sam kierowca będzie zmarnowany i wymęczony taką jazdą, że prawdopodobnie zapadnie w śpiączkę. Wystarczy popatrzeć jak wyglądają kierowcy F1 zaraz po wyścigu, w którym utrzymują maksimum skupienia tylko przez 2 godziny. Tylko 2 godziny, a przecież to wąska grupka nadludzi, którzy oprócz naturalnych predyspozycji, trenują kilka dni w tygodniu i są w znakomitej formie fizycznej, czego nie można powiedzieć o przeciętnym Nowaku i jego brzuchu, na którym co wieczór stawia sobie piwko. A co ma powiedzieć taki dziadunio, którego czas reakcji liczy się w tygodniach?
Jedno co trzeba przyznać Serdakowi, to to, że przynajmniej pokusił się o poszukanie przyczyny wypadków, a nie tak jak kolejni Ministrowie Transportu i policja, od lat obwiniają prędkość i kierowców. Oni też mają rozwiązania na poprawę bezpieczeństwa, ale ich głupota jest tak wielka, że wytknę im ją za tydzień, kiedy to przedstawię drugą część tego wpisu.
Szerokości!
Najlepiej usunąć wszystkie znaki z dróg, bezpieczeństwo i skupienie, oraz szybkość średnia, wzrośnie. Tak zrobiono w Angli, wzorując sie na Indiach.
OdpowiedzUsuńPS
Klima w aucie to dobra rzecz
Przecież w Anglii są znaki. Fakt, że jest ich dużo mniej niż u nas. Podobno rząd ma się tym zająć...
UsuńPS.
Wiem ;)
Chłopie, każdy prawdziwy facet wali potem na pół metra ;P
OdpowiedzUsuńZanotować i zapamiętać: do Serdaka nie podchodzić bliżej niż pół metra ;)
Usuń